Wydrukuj tę stronę

Msza Św. 15.01.2012


   
ks. Piotr Pawlukiewicz. II Niedziela Zwykła.



W dzisiejszej Ewangelii znowu spotykamy postać św. Jana Chrzciciela. Jeszcze nie tak dawno prowadził nas adwentowymi drogami, przed tygodniem widzieliśmy go, kiedy chrzcił w Jordanie Jezusa, a dziś staje przed nami, jako ten, który wskazuje swoim uczniom Zbawiciela. Jego słowa Oto Baranek Boży są iskrą, która rozpala w Andrzeju i Janie pragnienie pójścia za Chrystusem. Zawsze, kiedy spotykamy Jana Chrzciciela, ze szczerym podziwem zachwycamy się tym Bożym wybrańcem. Imponuje swoją duchową siłą, bezkompromisowością i wiernością swemu powołaniu. Wydarzenia, których jesteśmy świadkami czytając dzisiejszą Ewangelię, także ukazują nam wielkość tego, który był Głosem wołającego na pustyni. Dziś Jan dokonuje rzeczy, która jest może nawet największą próbą wiary w jego dotychczasowym życiu - oddaje Jezusowi swoich uczniów. Pozwala im odejść. On rozumie, na czym polegała jego misja. Teraz, gdy Zbawiciel już nadszedł, zadanie Jana Chrzciciela dobiega końca. W tej chwili nie ma jeszcze pojęcia, co się z nim dalej będzie działo. Wie tylko, że nie on, a Jezus jest ważny, dlatego godzi się stracić tych, którzy mu do tej pory towarzyszyli. To na pewno nie jest łatwy moment dla Jana. To nie jest łatwy moment i dla księdza, i nauczyciela, i wychowawcy, a przede wszystkim dla ojców i matek. Przychodzi czas, kiedy muszą oddać swoich synów i córki. Oddać społeczeństwu, Kościołowi, nowej rodzinie. Oni nie są panami, władcami swoich dzieci. Karygodne są sytuacje, kiedy rodzice chcą autorytarnie decydować o dorosłym życiu syna czy córki. Wtedy stają już w miejscu samego Boga. Niby to oczywiste, ale nigdy dość przypominania, jaki jest cel chrześcijańskiego wychowania. Nie hodowla dzieci, by były one zawsze zdrowe i nakarmione. Nie pewnego rodzaju menedżerstwo, które ma zapewnić młodemu człowiekowi jedynie solidne wykształcenie, rozwinięcie talentów i dawanie sobie rady w życiu zawodowym, towarzyskim, społecznym. To także o wiele za mało. Według zamysłu Bożego, rodzice, duszpasterze, nauczyciele są po to przy wzrastających dzieciach, młodzieży, by oczywiście, nie zaniedbując spraw doczesnych, być dla nich przewodnikiem na drodze zbawienia. Przypomina mi się tu pozornie banalna historia, jaką opowiedział mi mój przyjaciel. Kiedy był kilkunastoletnim chłopcem, pewnego dnia jechał motorowerem. Nagle, jakiś nieuważny kierowca ciężarówki, podjechał do niego tak blisko, że aby uniknąć zderzenia, mój kolega próbował zjechać na chodnik, jednak wysoki krawężnik zablokował koło i wszystko zakończyło się upadkiem. Na szczęście oprócz otarcia nogi nic mu się nie stało. Kiedy wrócił do domu i opowiedział wszystko mamie, ona – ku jego zdziwieniu - zadała mu pytanie, o czym odruchowo myślał, kiedy znalazł się w tak niebezpiecznej sytuacji. Był pewny, że matka chciała usłyszeć, że wtedy pomyślał o niej, o domu. Ale ona pytała dalej: synku, czy pomyślałeś wtedy o Panu Bogu? O tym, że za chwilę możesz stanąć przed Jego obliczem? Takie to priorytety wychowawcze miała ta mądra kobieta. Spotkałem ją kiedyś osobiście na Starym Mieście w Warszawie. Zwierzyła mi się, że idzie do Ojców Franciszkanów, by zamówić mszę za swoich czterech synów, mszę odprawianą przed obrazem Matki Bożej Pocieszenia. Wie ksiądz – mówiła mi – to są dynamiczni, młodzi kawalerowie, a świat takich kusi szczególnie. Niejeden ich kolega stracił wiarę, odszedł od Kościoła, zagubił się moralnie. Proszę więc, by ich Maryja prowadziła.

Nie ma cenniejszej rzeczy, jaką rodzice mogą dać swoim dzieciom, niż fundament mocnej wiary. Zdarza się nieraz, że potem człowiek w dorosłym życiu odchodzi od Kościoła, ale tam w głębi serca cały czas ma taką nieugaszoną iskrę. Ile to osób, które uważały się za całkowicie niewierzące, leżąc w szpitalu, będąc w jakimś obozie, na zesłaniu, w więzieniu, doświadczając nieludzkiego cierpienia, samotności, nagle, zaskakując samych siebie, zaczynało szeptać: Ojcze nasz, któryś jest w niebie…, Zdrowaś Mario łaski pełna… Modlitwa rwała się, niektóre wyrazy uleciały, ale przed oczy powracał obraz modlącej się matki, modlącego się ojca, powracała prośba: Pamiętaj, synku, zawsze żyj z Bogiem, zawsze do Niego wracaj. My wszyscy, odpowiedzialni za wychowanie naszych uczniów, podopiecznych, naszych dzieci, musimy pamiętać, że nie zawsze będą oni zdrowi, weseli i bezpieczni. Mogą się przecież znaleźć w różnych, nawet w bardzo dramatycznych sytuacjach. Oby w chwili zamętu i niepokoju odnaleźli to, co zostawiliśmy im niejako w duchowym spadku: ziarno wiary i nadziei, które pozwoli im przetrwać i wejść do nieba.

Ta troska o wiarę drugiego człowieka, o jego zbawienie nie dotyczy jedynie postawy rodziców wobec dzieci. Ona powinna być czymś podstawowym we wszystkich naszych relacjach. Także małżeńskich. Kiedy przychodzi do mnie mąż czy żona i opowiada o rozpadzie związku, to często pytam: dlaczego pan czy pani chce, by ta druga strona wróciła? W odpowiedzi słyszę zazwyczaj: bo ją kocham, bo bardzo potrzebuję, ze względu na dobro dzieci, które powinny mieć ojca, bo przecież ślubowaliśmy sobie miłość. Bardzo rzadko, może nawet nigdy nie słyszałem, by ktoś powiedział: bo jestem przerażony na myśl, że mój mąż, moja żona, za tę zdradę, małżeńską dezercję mogłaby być potępiona. Chcę ją za wszelką cenę ratować. Przed wielu laty rozmawiałem z siostrą Teresą Szeptycką, Franciszkanką Misjonarką Maryi. W pewnym momencie zaszkliły się jej oczy i zapytała mnie: a czy słyszał ksiądz, że niedaleko stąd, pewien proboszcz odszedł z kapłaństwa? Nie, nie słyszałem - odpowiedziałem. A widząc jej łzy zapytałem: czy to jakiś siostry krewny? Nie, nie – odpowiedziała. A może jakich znajomy? Były uczeń? Nie, nie – powtórzyła. I dodała: ja go nigdy w życiu na oczy nie widziałam. Zdumiony patrzyłem na jej łzy i słuchałem, jak powtarza cicho: Boże, co z nim będzie, co z nim będzie?

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na pewien fragment dzisiejszej Ewangelii, który może wnieść cenną treść do naszych rozważań. Kiedy uczniowie pytali Jezusa: Nauczycielu, gdzie mieszkasz? On odpowiedział: Chodźcie a zobaczycie. Chodźcie a zobaczycie, bo – chciało by się dodać - tego się nie da opisać. Ten dialog ukazuję nam istotę Ewangelizacji. Dobrą Nowinę przekazuje się przez głoszenie słowa, ale także przez pokazywanie konkretu chrześcijańskiego życia. Odpowiadając przyszłym Apostołom, Jezus nie przedstawił jakiegoś barwnego opowiadania. Ono napełniłoby jedynie ich wyobraźnię uczniów pewnymi obrazami, pojęciami, a dla przemiany serc – a o to przecież Jezusowi zawsze chodzi – to o wiele za mało. Ojciec Badeni, znany, nieżyjący już Dominikanin, powiedział kiedyś: Niedawno odkryłem, że wielkim błędem jest tworzenie definicji. Gdy ktoś mnie pyta o definicję, to powoduje, że zaraz zaczynam tworzyć abstrakcję. Tajemnicy nie da się zdefiniować. Trzeba w nią wejść. Często więcej się wie o Panu Bogu przez to, że się nic nie wie. Ktoś inny dodał: To, co zrozumiałeś już nie jest Bogiem. Pan Bóg w dziejach zbawienia stosuje zawsze tę samą zasadę: najpierw pokazuje, potem wyjaśnia. I to tłumaczy słowa Jezusa Chodźcie, a zobaczycie. To, co dalej napisał św. Jan może być dla nas w pewnym sensie irytujące: Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka i tego dnia pozostali u Niego. Kiedy zobaczyli, gdzie Jezus mieszka, zobaczyli Jego świat, to zrobiło to na nich na nich tak wielkie wrażenie, że już nie chcieli Go opuścić. Aż by się chciało zawołać: ale co oni tam zobaczyli?! Dlaczego ewangelista nie pisze o tym ani słowa. Ani jednego. To była przecież jakby siła sprawcza całego biegu wydarzeń. Odpowiedź jest prosta. Bo Bóg chce, żebyśmy sami poszli i zobaczyli. Zobaczyli, gdzie mieszka Jezus, zobaczyli Jego świat. Można oczywiście próbować to ująć w jakieś pojęcia, ale one pozostaną jedynie pewną rzeczywistością analogiczną. A nam trzeba wejść w ten świat całym sobą. Dlatego Jezus nie powiedział uczniom: będziemy się spotykać trzy razy w tygodniu po cztery godziny i ja wam wyłożę, kim jestem, po co przyszedłem i o co mi chodzi. Nie, On chciał, by oni pozostali u Niego, by wędrowali z Nim. Jedli, spali, pływali po jeziorze, byli z Nim w Niedzielę Palmową i w Ogrójcu. Mamy w języku polskim powiedzenie: „Kto z kim przestaje, takim się staje”. Nie ma pełniejszego oddziaływania na drugiego człowieka, jak wspólne z nim przebywanie. Jestem mocno przekonany, że mogłem odkryć swoje powołanie do kapłaństwa w dużym stopniu dzięki temu, iż jako licealista wiele godzin spędzałem na plebanii. Z księżmi zakładaliśmy zespoły muzyczne, budowaliśmy szopki i groby Pańskie, oglądaliśmy filmy. Kiedy jako neoprezbiter po raz pierwszy usiadłem do konfesjonału, to ani mi w głowie było, by stosować się do rad przekazywanych nam na wykładach seminaryjnych, ale od razu, machinalnie, zacząłem naśladować swojego spowiednika, do którego chodziłem przez lata. W tak modnej ostatnio dyskusji o stawaniu się prawdziwym mężczyzną, ktoś powiedział prosto i wyczerpująco: Chłopiec staje się mężczyzną tylko w jeden sposób - przez przebywanie z prawdziwymi mężczyznami. A z tym jest bardzo duży problem. Wykłady na ten temat, książki, sesje, prelekcje, dni skupienia oczywiście mają swój sens, ale to tylko drogowskazy, a nie droga, po której można zbliżyć się do celu.

Ktoś może zapytać: a co zrobić, kiedy takich ludzi trudno spotkać, a co dopiero, by mozolnie uczyć się od nich życia? Chrystus Kościoła nie opuścił. On ciągle przechodzi pomiędzy nami. On nie przestał być człowiekiem. On dalej powołuje, zaprasza. Tylko proszę nie pytać: a jak to się stanie, a kiedy, a gdzie. Bowiem wiara nigdy nie wie dokąd zmierza, ale zna i kocha Tego, który ją prowadzi. Kiedy ktoś wręcza nam jakiś przedmiot zapakowany w śliczny papier, przewinięty ozdobną taśmą, już wiemy, że to dar, że to prezent. Elegancki, ale zakryty. Jeszcze zanim go rozpakujemy już cieszymy się, bo doświadczamy życzliwości darczyńcy. Dzisiejsza niedziela jest darem od Boga, „rozpakujemy” ją niejako przez najbliższe kilkanaście godzin. I nadchodzący tydzień i całe życie, całe nasze powołanie to Boże prezenty. Andrzej, Jan, Piotr, Jan otrzymują od Chrystusa wielki dar, zaproszenie do życia w głębokiej bliskości. Jeszcze nie wiedzą, że to im da udział w życiu samego Boga. Jeszcze nic nie wiedzą o Golgocie, o wielkanocnym poranku. To prezent zapakowany w nieznaną przyszłość. Przyjmijmy i my Jego wszystkie takie dary. Nieznane, budzące niekiedy pewien lęk, ale wynikające z głębokiej troski Jezusa, by nas wszystkich doprowadzić do domu Ojca. Pozostańmy u Niego i zamieszkajmy z Nim już teraz.